Zamek AngerNar Forum Index
->
Opowiadania
Post a reply
Username
Subject
Message body
Emoticons
View more Emoticons
Font colour:
Default
Dark Red
Red
Orange
Brown
Yellow
Green
Olive
Cyan
Blue
Dark Blue
Indigo
Violet
White
Black
Font size:
Tiny
Small
Normal
Large
Huge
Close Tags
Options
HTML is
ON
BBCode
is
ON
Smilies are
ON
Disable HTML in this post
Disable BBCode in this post
Disable Smilies in this post
Confirmation code: *
All times are GMT + 1 Hour
Jump to:
Select a forum
Forum glowne
----------------
AngerNar - ZelaznyPlomien
Podzamcze - Castleground
Gosciniec
Ogolne
Gościenic (Archiwum)
Klan
----------------
Opowiadania
Topic review
Author
Message
Rozwiana
Posted: Thu 12:22, 03 Dec 2009
Post subject:
Słońce osuszyło rosę sprawiając, że był to najlepszy moment do zbierania ziół. A już najważszy czas na przygotownie odpowiedniego wywaru. Bezlitosne lustro znowu pokazało siwe włosy a sama magia kamuflująca nie wystarcza.
Szłam rzadko uczęszczaną ścieżką ciesząc się słońcem poranka a myśli baraszkowały mi w głowie jak rozbawione kocięta. Nie byłam w stanie myśleć o niczym poważnym jak na przykład wybór nowej broni czy też roztrząsać problemy egzystencjalne, przeprowadzać analizę 15 tomowej historii Aden, która właśnie pokazała się u niektórych handlarzy książkami, a która wzbudziła żywą polemikę lub zrobić listę zakupów na kolację.
Jakże tu skupiać się nad czymś tak odległym skoro tu, pod moim nosem, takie cuda? O! Stokrotka! Ukośne promienie słońca sprawiały, że jej żółty środek zdawał się zrobiony z płynnego złota. O! Pajęczyna! W tym świetle wyglądała jak spleciona ze srebrnych nitek koronka; gdyby tak można było zrobić z niej kołnierzyk...A mech! Mięsisty jak gąbka!
Bez namysłu zdjęłam buty; jaka rozkosz! Perskie dywany powinny same się zwinąć w rulon lub wpełznąć pod szafę ze wstydu.
A cóż to za zapach? Roztarłam postrzępione liście w palcach. No tak... nie po takie zbiory wyszłam, ale myślę, że Galiard się ucieszy.
Zrywałam młode listki rozkoszując się lekko przygrzewającymi promieniami słońca i chłonąc zapachy łąki gdy poczułam mocne uderzenie w plecy. Nade mną wisiał w powietrzu paskudny maszkaron machając powoli błoniastymi skrzydłami. Nogi same poniosły mnie w rekordowym (jak na mnie) tempie; ukryłam się pod rozłożystą koroną prastarej lipy, która rosła na skraju łąki.
Gałęzie utrudnią przez chwilę potworowi ataki na mnie a mi w tym czasie może uda się wezwać wilka, wyciągnąć z plecaka miecz, zakreślić w powietrzu odpowiednie runy, przypomnieć odpowiednie inkantacje. Ze strachu trzęsły mi się ręce gdy kreśliłam znaki szepcąc:
- Voofoo, Voofoo, pieseczku, na pomoc!
Gargulec nie mógł dosięgnąć mnie dziobem ani pazurami, ale pluł na mnie ogniem.
Wydobyłam wreszcie miecze, ale nie mogłam w koszyku znaleźć pod cholernym zielskiem dla Galiarda magicznych naboi więc po prostu machałam czarami na oślep bez ładu i składu.
Czułam, że słabnę; jedyne co mi się kołatało w głowie to żal, że nie zdążę zrobić sosu, który wymyśliłam rano, a byłam pewna, że smakowałby i orkom i krasnalom. A tak chciałam zobaczyć ich kochane pyski gdy mlaszcząc oblizują palce...
Miecze wypadły mi z rąk, czułam, że tracę przytomność (tym lepiej; nie będzie przynajmniej rozszarpywał mnie żywcem) gdy usłyszałam potworny łoskot a potem poczułam coś mokrego i niezbyt ładnie pachnącego na twarzy.
- Voofoo! Moje zwierzątko!
Objęłam wilka za szyję i przytuliłam się do ciepłego futra (Trochę skołtuniony, muszę go wyszczotkować).
- Jakie szczęście, żeś zdążył! Kochany, wierny ciapek.
Bez niego znowu wylądowałabym w naszej Sali zebrań jak nieudany naleśnik.
Zaczęłam powoli wstawać. W głowie mi się kręciło, całe ciało miałam obolałe. Wsadziłam do ust kilka listków ziela, które uzbierałam dla Galiarda. Na pewno nie zaszkodzi, a może złagodzi trochę ból.
Doprowadziłam w miarę sukienkę do ładu i rozejrzałam się dookoła. Nigdzie ziewającej strażniczki drzwi. Trudno pójdziemy na piechotę.
Nagle Voofoo stanął i się zjeżył. Na płaskim kamieniu koło ścieżki leżała żmija. Zimne ślepia z pionową kreską wpatrywały się we mnie hipnotycznie. Poczułam senność, w głowie mi wirowało.
Zobaczyłam spieczoną żarem ścieżkę po której szedł młodzieniec. Szedł zdecydowanym, sprężystym krokiem. Przyjemnie popatrzeć. Lecz nad jego głową wisiała chmura; może nie czarna, jak gradowa czy inne „niewiadomoco”, ale zdecydownie większa niż chmury nad głowami ludzi w jego wieku.
Źródłem ponurej chmury było znamię, które młody człowiek miał na ramieniu. No oczywiście nie znamię jako takie, ale tajemnica z nim związana.
Przez chwilę jeszcze w głowie mi wirowało, świat dookoła mnie był zamglony lecz po chwili doszłam do siebie. Dookoła mnie pachnąca łąka, u mych stóp dyszący Voofoo, przede mną płaski kamień. Pusty. Czyżby żmija, którą widziałam przed chwilą to był omam? Czyżby tak zadziałało zielsko Galiarda? Nie ważne. Ważne, że wiem co powiedzieć młodzieńcowi, który przybył do naszego gościńca.
Snake
Posted: Sun 23:06, 29 Nov 2009
Post subject: Lothar Vandire
I. Teoria Światów Równoległych.
- Wyobraźcie sobie nasz świat jako gwałtownie poruszający się bąbelek powietrza we wrzącej wodzie. Ów Bąbelek jest w pewien sposób unikalny, ale nie jedyny. Tysiące jak nie więcej podobnych mu porusza się w gorącej kipieli obok niego wirując, przenikając siebie nawzajem, tak ze czasem jeden znajduje się we wnętrzu drugiego – starzec mówił donośnym głosem do zgromadzonych na sali studentów akademii Aden. Był muskularnej postury jak na swój wiek, na twarzy miał głęboka bliznę przechodzącą przez jego niewidome oko na wskroś. Miał na sobie czarna togę przyozdobiona ciekawymi wzorami, które świadczyły o jego przynależności do katedry uniwersyteckiej, jego srebrzysta broda sięgała aż do pasa gdzie na końcu zawijała się zawadiacko. Było to spowodowane najprawdopodobniej ciągłym gładzeniem jej ręka co starzec czynił z wyraźna regularnością podczas wykładu – Tak tez według teorii światów równoległych, wymiary czy tez światy przenikają się, w tym i nasz – kontynuował – księgi spisane przez naszych przodków należące dzisiaj do bibliotek Ivory Tower, świadczą wyraźnie, iż w naszej przeszłości odnotowano wielokrotnie wspomniane wcześniej przenikanie się światów co zwykle skutkowało pewnymi niezwykłymi wydarzeniami w dziejach planety, pojawieniem się dziwnych gośćmi bądź kataklizmami.
Lothar lubił gdy jego dziadek prowadził zajęcia. Siedział prawie leżąc opary o blat stolika który się znajdował przed nim, wsłuchany w słowa Aldura. Chłopak choć był w 3/4 elfem pozornie w niczym go nie przypominał, był wykapanym ojcem, który sam był pól elfem i również na pozór nie miał w sobie nic z elfa, ot taki paradoks. Miał jasne długie włosy i ciemne oczy co było charakterystyczne dla rodu Vandire. Obok niego siedział jego przyjaciel, kleryk nazywany Prophetixem co zresztą przylgnęło do niego do tego stopnia, ze nikt już nie pamiętał jak naprawdę ma na imię. Prophetix zdecydowanie mniej był zainteresowany samym wykładem i ciągle spoglądał na dwie elfki, które siedziały dwa rzędy niżej notując wszystko skrzętnie. Co chwile szturchał Lothara i komentował coś na temat ich urody co trochę drażniło zainteresowanego wykładem chłopaka choć tak naprawdę nie miał mu tego za złe gdyż Prophetix miał rzeczywiście dobry gust. Po drugiej stronie Lothara siedziały trzy krasnoludki Twirly, Gwirly i Qwirly - różowo włose bliźniaczki. Jedyną rzeczą jaka je różniła były oczy w innych kolorach. Gdy Lothar na nie spojrzał te jak na komendę obróciły się w jego stronę przechyliły lekko głowy na lewo i uśmiechnęły się rozbrajająco w właściwym sobie cukierkowym stylu. Młodzieniec odwzajemnił uśmiech, a druga ręka wcisnął łokieć pod żebra Prophetixowi dając tym samym mu znak żeby przestał go szturchać i wrócił do słuchania wykładu który zresztą miał się już ku końcowi.
- To tyle na dzisiaj – powiedział Aldur – dziękuje za uwagę i do zobaczenia na następnym, ostatnim już wykładzie za tydzień, miłego dnia, dziękuje – zamknął z trzaskiem księgę która leżała przed nim i uśmiechnął się lekko zadowolony z siebie.
Istoty na sali zaczęły powoli się podnosić i spinać podręczniki i notatniki skórzanymi sprzączkami robiąc z nich poręczne pakunki. Lothar i jego przyjaciele uczynili to samo i zaczęli przemieszczać się w stronę wyjścia. Wychodząc z sali Lothar odwrócił się do Aldura, a ten mrugnął porozumiewawczo do niego okiem na co chłopak odpowiedział lekkim skinieniem głowy i uśmiechem, po czym odwrócił głowę s powrotem w kierunku w którym szedł, tylko po to żeby na kogoś wpaść. Wszystko stało się nagle i zanim się zorientował leżał już na ziemi przygniatając sobą jakaś studentkę. Gdy spojrzał na nią, ich oczy się spotkały. Lothara twarz zaszła purpurą, choć nie tylko jemu bo elfka również poczerwieniała lecz ciężko było określić na dana chwile co było tego powodem zważywszy, ze leżała na ziemi, a wszyscy wokoło buchnęli śmiechem. Elfka była przeciętnej urody, choć najwyraźniej miała coś w sobie, coś bliżej nie sprecyzowanego co ewidentnie urzekło Lothara powodując efekt buraczany na jego licach. Chłopak szybko się pozbierał i otrzepał energicznym ruchem ubranie, po czym pomógł jej wstać.
- Przepraszam – wybąkał drapiąc się w głowę.
Elfka zadarła lekko nos i powiedziała – nic się nie stało – po czym poprawiła sprzączkę przy notatniku i ruszyła w stronę wyjścia.
- Brawo! – Prophetix klepnął Lothara mocno w plecy i sam ruszył w stronę wyjścia.
Twirly, Gwirly i Qwirly chichocąc cicho ruszyły za nim zostawiając chłopaka w tyle, który ruszył po chwili za nimi. Kilka minut później byli na dziedzińcu uniwersytetu siedząc przy fontannie, zajadając kanapki. Lothar przeżuwając rzodkiewkę rzucił – jest koniec tygodnia i mamy dwa dni wolnego proponuje małą wycieczkę, co wy na to? – zapytał.
- Wycieczkę? – spojrzał na niego Prophetix.
- Tak, małą podroż tam i z powrotem, chciałbym poćwiczyć trochę strzelanie z łuku, a w następnym tygodniu jest festyn w mieście z okazji zakończenia semestru wiec na pewno nigdzie się nie wybierzemy – wyjaśnił.
- Co proponujesz – powiedziała Gwirly jedząc kanapkę i bawiąc się śrubokrętem próbując otrzymać go na jednym palcu.
- Chciałbym się wybrać na północ od Forbidden Gateway na dwudniowy biwak połączony z polowaniem – spojrzał z nadzieja na nich.
- Brzmi fajnie – odparła Qwirly leniwie opadając plecami z pozycji siedzącej na trawę. Spojrzała w błękitne niebo i dodała – może rozbijemy obóz nieopodal wejścia do nekropoli, nigdy tam jeszcze nie byłam i z chęcią poznałabym to miejsce.
Prophetix przytaknął, lekko skinając głowa.
- No to ustalone jutro z pierwszym pianiem koguta wyruszamy na wyprawę – rzucił Lothar.
- Ustalone – powiedział Prophetix zrywając się na nogi – pędzę teraz do domu spakować się, a później jestem umówiony także nie będzie mnie dziś wieczorem.
- W takim razie my również udajemy się do domu przygotować się – powiedziały chórem krasnalki.
- Dobrze – odparł Lothar i również wstał – wiec tam gdzie zwykle i do zobaczenia jutro – podniósł rękę w pożegnalnym geście i ruszył rzucając przez ramie do Prophetixa – Idziesz?
Prophetix pomachał na dowidzenia krasnalkom i ruszył za Lotharem. Kilka chwil potem byli na schodach przed katedra, miejscu rozstania. Młodzieniec wydawał się trochę zamyślony co Prophetix zauważył gdy stanęli.
- O czym myślisz? – zapytał.
Vandire wzruszył ramionami, co miało świadczyć, ze o niczym. Kleryk pokręcił głowa i położył rękę na jego ramieniu i zaczął smutno– Przestań zastanawiać się nad przeszłością, należy ja pamiętać... to prawda, ale myśl o przyszłości, to ja można zmienić! – dodał radośnie. Popatrzyli na siebie dłuższa chwile – kiedyś go spotkasz – powiedział Prophetix.
Lothar pewnie skinął głowa –Jesteśmy ukształtowani przez los w taki sposób jak go kształtujemy, do jutra, nie zaśpij.
- Postaram się – uśmiechnął się niewinnie młody prorok i podał mu rękę – i pamiętaj patrz pod nogi i trochę przed siebie – mrugnął okiem do Lothara i zaśmiał się cicho.
Lothar skrzywił się na dwuznaczna złośliwość kolegi mając ciągle w pamięci wcześniejsze zdarzenie, podał mu rękę i pożegnał się. Obydwaj ruszyli w swoja stronę.
II. Wąż
Pierwsze promienie słońca leniwie rozświetliły bezchmurne niebo nad światem Aden. Lothar czekał na przyjaciół oparty o most który znajdował się na zachód od miasta, stal tam już od kilku minut i zaczynał się robić wyraźnie znużony oczekiwaniem. Rysował czubkiem buta przeróżne kształty na pyle który pokrywał drogę i co chwile podnosił głowę w kierunku miasta sprawdzając czy jego kompania nie nadchodzi. Wtem dostrzegł, że zza pobliskiego kamienia wypełza wąż, który wydawać się mogło wracał z nocnego polowania. Pełzł powoli na wskroś drogi nie zwracając uwagi na Lothara. Chłopak się lekko wzdrygnął, nie za bardzo pewny czy nie jest jadowity i jakie ma zamiary. Postanowił jednak zaryzykować i stał dalej spokojny obserwując gościa. Wąż pełzł dalej zostawiając na drodze zygzakowaty ślad za sobą, nagle zatrzymał się jakiś metr od młodzieńca, podniósł głowę i wlepił w niego swoje zimne ślepia. Wymieniali tak spojrzenia przez dłuższą chwile w milczeniu, język węża wysuwał się i cofał regularnie w bezgłośnym geście. Lothar położył rękę na sztylecie który miał przytroczony do pasa i czekał, nic jednak się nie działo. Kontem oka dostrzegł grupkę cieni zbliżających się w jego stronę byli w sporej odległości wiec nie mógł usłyszeć o czym mówią ani zobaczyć kto nadchodzi.
- Zawzięty rodzaj który miażdży i zabija bez litości, a przyjemność jego to smak broczącej krwi – odezwał się głos w głowie wpatrzonego Lothara w węza. Gad powoli położył głowę na ziemi i zaczął sunąc w stronę gęstwiny nieopodal drogi. Chłopak stal jak wryty.
- Wszystko w po zadku? – ktoś go szturchną. Poczuł, ze wraca do niego świadomość jakby ktoś wybudził go ze snu. Osoba która go szturchnęła był Prophetix, trzy krasnalki stały obok niego i ze zdziwieniem się mu przyglądały.
- Chyba tak...- zawahał się – wszystko dobrze, ruszamy? – otrząsnął się - Jesteście spóźnieni!
- Wybacz... – Gwirly zrobiła smutna minę i popatrzyła na Prophetixa jakby próbując zrzucić winę na niego. Prophetix głupio się zaśmiał drapiąc w tył głowy i zaczął spoglądać w niebo pogwizdując.
Lothar machnął lekko ręka na znak, ze w sumie nic się nie stało. Poprawił tobołek i ruszyli na północny wschód traktem adeńskim.
III. Disciples Necropolis
- No to jesteśmy na miejscu – zakomunikowała Twirly radosnym okrzykiem. Podróżnicy zrzucili plecaki, które od kilku godzin niemiłosiernie przygniatały ich do ziemi. Propohetix zaczął się przeciągać to zginać do przodu próbując zaradzić na ból pleców.
Znajdywali się jakieś dwieście stop od wejścia do nekropoli, był to monumentalny budynek wznoszący się na wysokość dwudziestu łokci, na kamieniu z którego był zbudowany było widać spękania spowodowane przez czas. Portal stal tu zapewne od wielu tysiącleci, nikt tak naprawdę nie wiedział jak długo, można było tylko sadzić, ze bardzo długo. Po prawej było widać ruiny starożytnego zamku który najprawdopodobniej należał do jakiejś starożytnej rasy, a dziś pewnie służył jakimś istotom jako tymczasowe schronienie bądź miejsce wypadowe.
- Rozbijemy tu obóz – rzucił Lothar władczo – Prophetix zajmiesz się znalezieniem źródła czystej wody z którego będziemy mogli czerpać na nasze potrzeby. Twirly, Gwirly poszukacie drzewa do naszej kuchni, Qwirly rozbijesz namiot i przygotujesz obóz, ja przebiegnę się po okolicy i sprawdzę czy nie mamy jakiś sąsiadów. Wszystko jasne? – zapytał.
Przyjaciele przytaknęli z uśmiechami milcząco i każdy ruszyli do swoich zajęć.
Było wczesne popołudnie wiec słonce było jeszcze wysoko. Lothar biegł z elfia lekkością pokonując gęstwiny pobliskiego lasu bez najmniejszego szelestu. Oprócz kilku królików i innych miejscowych zwierząt nie natknął się na żadna istotę zdolną do komunikacji z nim. Czul się trochę nieswojo mając w pamięci poranna omamę, która przeżył podczas spotkania z wężem. Kroki swe kierował w stronę ruin zamku, obawiał się tam zastać jakaś szajkę rozbójników co było by najgorszym z możliwych scenariuszy i skutecznie pokrzyżowało plany co do ich obozowiska w okolicy. Kiedy podbiegł bliżej zamczyska przeszły go ciarki po plecach, zamek był całkowita ruina choć miał dalej funkcjonalny most zwodzony, przynajmniej w pewnym stopniu gdyż w jednym kawałku leżał na wskroś fosy, która zresztą wyschła już dawno temu. Powoli z lukiem w pogotowiu zbliżył się do bramy, zaparł się o nią z cale siły i pchnął próbując ja otworzyć. Wrota ze skrzypieniem ustąpiły uchylając się lekko. Wszedł na dziedziniec i napiął gwałtownie luk. Jego oczom ukazała się postać opierająca się o jeden z kamieni smażąca coś na rożnie nad ogniskiem. Był to ewidentnie ork co można było poznać po kolorze skóry. Miał nadzieje, ze nie spotka nikogo tutaj, bo któż inny niźli bandyci mogli by tu koczować. Ork był jednak sam miał wiec szanse. Zaczął się przemieszczać lukiem w kierunku orka który najwyraźniej go nie usłyszał co wydało mu się dziwne gdyż po tym jak brama zaskrzypiała można by było obudzić zmarłego. Może nic nie robił sobie z młodego łucznika – cóż ignorancja może go drogo kosztować –pomyślał. Lothar podszedł tak żeby ork mógł go widzieć, a zarazem on mógł widzieć twarz orka. Pali fajkę z mieszanki jakiś dziwnych ziół których won unosiła się wokół niego, był to całkiem przyjemny zapach. Lothar nie spuszczał osobnika z celu. Ork spojrzał na niego i uśmiechnął się lekko.
- Nie poznajesz starych przyjaciół? Nic się nie zmieniłeś – powiedział z uśmiechem choć nieco zdziwiony na widok łuku. Był dobrze ubrany miał na sobie kunsztowna tunikę, a jego oręż nie należał do pospolitych.
- Nie znam Cie, ani nie pamiętam – rzucił Lothar – kim jesteś i czego tu szukasz.
Ork zmarszczył czoło, podrapał się po głowie i powiedział – czyżbym mógł, aż tak pomylić? – przyjrzał się chłopakowi bliżej powoli wstając.
- Zostań tam gdzie jesteś! – napiął pewniej luk.
Ork niezważając na Lothara przeciągnął się leniwie. Na jego szacie można było dostrzec herb ognistego oka i starożytne runy. Jego oczy były zwęrzone i malutkie, a on sam wciąż niezwykle rozbawiony i rozleniwiony, w powietrzu intensywnie unosił się słodki zapach jego fajki.
- Podejdź i opuść bron, nie masz czego się obawiać z moje strony. Wyglądasz zupełnie jak on – wymamrotał ork przeciągając się ponownie nie robiąc sobie niczego z sytuacji w jakiej się znalazł czyli w sytuacji kiedy jakiś nieznajomy mierzy w niego z luku z odległości dziesięciu metrów.
- Wyglądam zupełnie jak on? Coś Ci się pomieszało w głowie od tego zielska, jaki on? – warknął Lothar.
- Człowiek który dzielił ze mną i swoimi przyjaciółmi przez długi czas wszystko co przyniosło mu życie...- powiedział ściszając głos – mowie o Lotharze Vandire, Twoim ojcu – urwał.
Lothar poczuł, ze ścięło go z nóg, w jednej chwili poznał herb który był wypalony ogniem na stalowym ekwipunku ojca, przynajmniej mu się tak wydawało gdyż było to wiele wiosen temu. Opuścił luk, choć ciągle trzymał strzałe załadowana na cięciwie.
- Podejdź, porozmawiamy – zaproponował ork. Lothar niepewnie ruszył w jego kierunku. Gdy zbliżył się na odległość wyciągnięcia reki zdał sobie sprawę, ze ork jest prawie wyższy od niego o głowę.
- Jak masz na imię? – zapytał ork – mnie zwą Galiard.
- Lothar, Lothar Vandire tak jak mój ojciec.
Galiard skinął głową mrucząc coś do siebie – siada napijemy się czegoś, jesteś głody? – zapytał.
Chłopak dopiero sobie zdał sprawę z tego, ze od dawna nic nie jadł i po patrolu miał wracać na kolacje. Skinął lekko głowa. Zasiedli przy ognisku, Galiard podał mu bukłak z jakimś trunkiem i kawal mięsa które się smażyło nad ogniem – Jedz – rozkazał. Lothar nie miał pojęcia co to za trunek ale smakował dobrze zresztą tak samo jak mięso którym ork go poczęstował. Gdy zjadł ork zaczął mówić.
- Ojciec nigdy nie wspominał o Anger Nar?
- Nie, choć nie wiem, wyruszył w świat gdy byłem jeszcze mały i jak dotąd nie wrócił, mieszkam z matka w Aden gdzie kończę akademie w tym roku, chce zostać rycerzem tak jak mój ojciec – powiedział z powaga.
Ork przytaknął lekko głowa co miało znaczyć ze rozumie i sięgnął do torby która leżała obok niego. Wyjął z niej kawal pergaminu i zaczął rysować, na początku ciężko było zrozumieć co robi do momentu gdy rysunek zaczął przypominać mapę. Gdy skończył wręczył ja Lotharowi.
- Jeśli chcesz iść w ślady ojca, użyj tego – uśmiechnął się lekko. Gdy Lothar przyglądał się mapie ork zapytał – nie jesteś tu sam prawda?
- Nie, jestem z przyjaciółmi rozbijamy obóz u bram nekropoli.
- To nie za dobre miejsce na obóz – podrapał się po głowie Galiard – wróć po nich przenocujecie tutaj. To dobre i sprawdzone miejsce.
- Myślałem, ze często obozują tu rozbójnicy – zaprotestował Lothar.
- No cóż, być może dzięki tej sławie to miejsce właśnie nie jest odwiedzane zbyt często – zaśmiał się głośno.
- No tak... – Lothar ugryzł się w wargę.
- Wiesz coś więcej o moim ojcu? – zapytał chłopak.
- Niestety nie – pokręcił przecząco głową ork – wiem tyle, że po opuszczeniu murów Anger Nar osiedlił się w Aden założył rodzinę. Niestety nie wiem co się stało z nim później. Jeśli wyruszył gdzieś w jakimś celu i do dnia dzisiejszego nie wrócił jak go znam znaczy się, że ma ku temu dobry powód.
- Albo nie żyje... – załamał się Lothar.
Ork buchnął śmiechem.
- Dlaczego drwisz? – krzyknął Lothar.
Galiard ledwo się powstrzymując od dalszego śmiechu – Wybacz, znam go trochę i wiem, że potrafi zadbać o swoich podopiecznych i siebie.
-...- Lothar w milczeniu przyglądał się Galiardowi, nie za bardzo pocieszony argumentacja. Nie powiedział nic więcej tylko wrócił do obgryzania podarowanego kawałka mięsa.
- To znamię, które masz na ramieniu – wskazał palcem na rękę Lothara – to nie jest tatułarz, wiesz skąd to masz?
- Urodziłem się z takim, wiele więcej nie wiem – zmarszczył czoło.
- Mogę obejrzeć z bliska? – zapytał. Lothar skinął głową i ork podszedł. Gdy zbliżył palec do znamiona delikatna malutka aura rozświetliła się wokoło jego reki która czym prędzej cofnął. Zadumał się chwile i powiedział – musisz uważać na siebie, to jest znamię chaosu.
- Znamię chaosu? – wykrzyknął niemalże Vandire.
- Historia tego znamienia nie jest długa bo rozpoczyna się od Twojego dziadka Aldura – przystanął na chwile i przyjrzał się Lotharowi który o mało nie udławił się w tym samym momencie pieczenia – Twój dziadek nie jest z tego świata – kontynuował – przybył tu z innej rzeczywistości w wyniku pewnego wypadku.
- Skąd to wiesz? – zaszokowany Lothar wybałuszył oczy na orka.
- Rozmawiałem wielokrotnie z Aldurem, choć muszę przyznać nigdy zbytnim zaufaniem mnie nie darzył gdyż miał pewne uprzedzenia do mojej rasy... – przerwał i po chwili dodał wyjaśniając - W jego świecie ludzie wraz z elfami toczą zawziętą wojnę z orkami i czymś co nazywa chaosem, prawdopodobnie dlatego miał jakiś ale do mojej osoby – uśmiechnął się smutno.
Lothar skinął głową – Rozumiem, ale wróć do opowieści – ponaglił Lothar.
- No wiec Twój dziadek był oficerem w armii... hm.. jak to się nazywało – podrapał się w głowę –Imperium. Podczas jednej z bitew został pochłonięty przez energie chaosu zbyt dziwna by ja pojąć, zbyt potężną by przeżyć spotkanie z nią... – urwał – jemu się udało jednak pozostawiło to na nim piętno w postaci tego znamiona, które jak widać przechodzi z pokolenia na pokolenie w rodzinie Vandire. Nie jest to zwykle znamię, choć znaczenia i możliwości jego nie potrafię wyjaśnić, jak zresztą nikt w Aden.
Lothar przełknął kawałek mięsa czekając na dalsza cześć opowieści co Galiard wyraźnie zobaczył.
- No resztę opowiem później – rozwiał nadzieje Lothara – to nie jest czas i miejsce na takie rozmowy, a opowieść jest naprawdę długa – uciął.
- Dlaczego mi o tym nigdy nie powiedział? Ani on ani ojciec...
- Cóż – wzruszył ramionami – może chce się odciąć od tamtej przeszłości i żyć swoim życiem na tym świecie.
Chłopak zamyślił się i po chwili znowu zapytał - Tak przy okazji – zapytał chłopak – co robisz w tej okolicy?
- Zbieram zioła potrzebne do moich mikstur, naparów i mieszanek fajkowych – uśmiechnął się szeroko, mrucząc jeszcze bardziej zmrużone oczy – niestety nie można wszystkich hodować, niektórych trzeba szukać bo rosną tylko dziko – dodał z wyraźnym żalem który wręcz przygniótł go do ziemi – no ale dobrze wystarczy już tych pogawędek, Twoi przyjaciele pewnie zaczynają się niepokoić o Ciebie Lotharze.
- Bardzo możliwe – zastanowił się Lothar wyobrażając sobie Prophetixa leniącego się przed ogniskiem.
- Wiec biegnij po nich i sprowadź ich tutaj na nocleg – powiedział zaproponował ork.
Lothar skinął głową i rzucił – dziękuję za poczęstunek, wrócę tu za jakaś godzinę gdy tylko zwiniemy obóz. Ork machnął niedbale ręka i wyszczerzył kły w uśmiechu do chłopaka – Idź już.
Lothar ruszył co sil w nogach nie oglądając się za siebie, podekscytowany wydarzeniami dzisiejszego dnia, w stronę obozu który założono u progu nekropolii. Gdy dotarł na miejsce wszystko było gotowe, Prophetix leżał przed ogniskiem gapiąc się w niebo a krasnalki rozprawiały o czymś smażąc kolacje nad ogniskiem. Lothar zbliżył się bezszelestnie do kleryka i zasiadł obok niego.
- Znalazłem lepsze miejsce na obozowisko.
- Gdzie? – zapytał znużony Prophetix.
- Niedaleko w ruinach zamku – odparł Lothar – i spotkałem tam przyjaciela który czeka tam nas.
- Przyjaciela? – zdziwił się człowiek.
- Tak, zwińmy obóz jak najszybciej i przenieśmy się tam, jest tam znacznie bezpieczniej, przynajmniej według niego.
Prophetix podniósł się bez słowa – zwijamy obóz – krzyknął do krasnalek i zabrał się do pracy. Po około godzinie stali na dziedzińcu ruin zamku wpatrując się w wypalone ognisko. Prophetix podszedł dotknął popiołu, był zimny – gdzie jest ten Twój przyjaciel? – zapytał – popiół jest zimny jakby od wielu godzin nikt tu nie obozował.
- Nie wiem był tu jeszcze godzinę temu, częstował mnie mięsem usmażonym na tym palenisku.
- To raczej nie możliwe – zaprzeczył chłopak – nikt tu nie palił ognia od wielu godzin jak nie dni. Tak czy inaczej rozbijmy tu obóz, jestem znużony już tymi ciągłymi przeprowadzkami.
Wszyscy zabrali się do pracy, przy rozkładaniu ponownie obozowiska. Lothar długo myślał czy przypadkiem Galiard nie był tylko kolejna omama, przewidzeniem. Sięgnął do kieszenie po mapę narysowana przez orka, była tam wciąż.
IV. Festiwal
Minął tydzień. Lothar z nikim od tamtej pory nie rozmawiał na temat orka i innych dziwnych wydarzeń ubiegłego tygodnia, choć wszystko to kłębiło się w jego głowie jakby szukało ujścia i wyjaśnienia. Nie chciał naciskać na Aldura żeby mu wszystko wyjaśniał jeśli jego życzeniem było nigdy wiece o tym nie mówić. Galiard miał racje, ze jeśli by chciał dzielić ta historie z nim na pewno by mu o tym powiedział. Dzień wcześniej odbyło się uroczyste wręczenie dyplomów ukończenia akademii , dziś miał się odbyć coroczny festiwal właśnie z tej okazji. Zbliżał się późny wieczór, coraz więcej ludzi gromadziło się pod zamkiem Aden, wszędzie były poprzebierane rożnej rasy istoty, ogniomistrze plujący ogniem, magicy wyciągający króliki z kapeluszy i wiele innych dziwactw. Muzyka rozbrzmiewała głośnym echem nawet w najdalszych zakątkach miasta. Właśnie zaczynał się pokaz magicznych ogni gdy Lothar i jego przyjaciele siedzieli na murach miasta popijając wino domowej roboty Qwirly.
- Udało nam się wreszcie skończyć akademie – rzucił Prophetix – nie było to łatwe ale... – uśmiechnął się szeroko.
- To prawda – przytaknął Lothar pociągając słuszny łyk wina – Musze wam coś powiedzieć – ściszył głos.
Wszyscy spojrzeli na niego, zapadł moment konsternacji.
- Będę wyruszał w drogę jutro z samego rana i nie wiem kiedy się następnym razem zobaczymy.
- Spodziewałem się, ze coś takiego powiesz dziś – mruknął Prophetix – dokąd zmierzasz?
- Do zamku Anger Nar, chce zobaczyć gdzie mój ojciec spędził większość swojego życia i być może osiedlić się tam.
- Osiedlić? To znaczy zostać tam przynajmniej na zawsze albo dłużej? –zażartował.
Lothar spojrzał na niego krzywo się uśmiechając.
- No cóż – wzruszył ramionami Prophetix – jeśli takie jest przeznaczenie, dziś bawmy się i skorzystajmy z czasu który nam pozostał.
I rzeczywiście młodzi bohaterowie bawili się do samego rana pijąc wino, tańcząc i śpiewając, zabawom nie było końca. Lothar jednakże w wyniku olbrzymiego „niedomagania” musiał przełożyć wyprawę na dzień następny.
fora.pl
- załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Digital Dementia © 2002
Christina Richards
, phpBB 2 Version by
phpBB2.de
Powered by
phpBB
© 2001, 2002 phpBB Group
Regulamin